Trochę nie wiem, co mam zrobić. Bo widzicie, cenię sobie szczerość i chcę pisać prawdę, natomiast ta często bywa trudna i niekiedy korci mnie, żeby pewne rzeczy przemilczeć. Ale, jak mawiali starożytni, hetero jest węgorz, a homo sum (?), więc myślę, że jakoś strawicie relację z mojego biegu. Momentami może być niesmacznie, a czasami wręcz wulgarnie. Zostaliście ostrzeżeni.

Jadziem.

Półmaraton przebiegliśmy (bo, trzeba Wam wiedzieć, startowałem nie sam, ale z Beniem, na studiach kumplem od kieliszka, a obecnie od biegania – tak to się ludzie zmieniają) w niecałe dwie godziny, odrobinę szybciej niż zakładałem, ale biegło się całkiem miło. Poznaliśmy Dorotę z Bełchatowa i tak we troje, gadając to o nożach wbitych w ścięgna, to o kreatywnej księgowości, tuptaliśmy sobie spokojnie i nawet niesamowite pandemonium na punktach żywieniowych (kilkadziesiąt osób atakujących pierwszego wolontariusza z wodą, po czym gwałtownie się zatrzymujących) nie było w stanie nas rozdzielić. I byłoby wręcz sielankowo, gdyby nie pierwsze objawy klątwy biegacza, które zaczęły dawać o sobie znać w okolicach 20 kilometra. Tak minął etap pierwszy – ogólnie nudy.

Na razie wszystko szło zgodnie z planem (poza tą klątwą oczywiście, ale póki co, że tak sobie bluzgnę, dupy nie urywało). Po dwóch godzinach, bieg zaczął w końcu dawać się nam we znaki i płynnie przeszliśmy w etap drugi – zaczyna boleć. Z każdym kolejnym kilometrem coraz bardziej kontemplowałem swoje zmęczenie. Jeszcze nie było źle – te kilka wybiegań, które udało się zrobić zaprocentowało i w sumie biegło się spoko. Ale coraz mniej było rozmów, coraz dłuższe okresy ciszy. Jakoś na 25 kilometrze zobaczyliśmy maratończyków, którzy byli 8 kilometrów przed nami, nadbiegających z naprzeciwka. Ci już nie wyglądali tak rześko. Wkrótce i my mieliśmy podzielić ich los.

Biegliśmy po długiej, dziesięciokilometrowej prostej, z lewej Pałac Kultury, z prawej Wisła. I tak przez godzinę.

To ja, korzystając z chwili przerwy, może o tej klątwie – jest to zjawisko dosyć nieprzyjemne (stąd pewnie nazwa), objawiające się mniej lub bardziej nagłą potrzebą skorzystania z toalety. Moja była mniej nagła, więc nie uznałem za celowe zboczyć do stojących co 2 kilometry toi toi. Zapytacie dlaczego nie zrobić tego co nieuniknione i mieć problem z głowy? Iza zabiła mnie tym samym pytaniem. Nie wiem odpowiem. Jak tak siedzę sobie teraz przy komputerze i piszę, to wydaje mi się to jedynym logicznym wyborem, no ale wtedy byłem już solidnie zmęczony i chyba ubzdurałem sobie, że jeżeli się zatrzymam, to już nie uda mi się zmusić do ciągłego biegu. Poza tym, zawsze jakoś tak dziwnie przechodziło mi, kiedy tylko zbliżaliśmy się do przydrożnych przybytków dumania.

Więc biegłem.

Na 29 kilometrze na scenę, z impetem wkroczył Ten Drugi Szymon. Cały na biało.

– Słuchaj, ja toleruje te twoje fazy na bieganie, ale to co dzisiaj odpierdalasz to już jest lekka przesada. – ten się w tańcu nie pierdoli i zaczął z grubej rury – Weź se pierdolnij tu gdzieś na trawce, pszczółki pooglądaj, albo coś, a nie gnasz z tym stadem, jak jakiś baran.

– Tej masz rację – wiedziałem jak go podejść – przebiegniemy do końca tego kilometra, żeby tak nie zatrzymywać się w połowie.

Jak minęliśmy flagę, to znowu się dorwał do głosu

– Ej, co ty mi tu z tym bieganiem kurwa! Miała być przerwa!

– Dobra, dobra – rzuciłem zdawkowym tonem – po tym kilometrze idziemy na kebaba. Tam za winklem będzie, ale trzeba dobiec.

– No i co z tym kebsem? – żarcie chyba rzuciło mu sie na mózg i się dopominał już po pięciuset metrach.

– Nie wiem, gdzieś tu miał być – rozglądałem się po okolicy, że niby szukając – pobiegniemy dalej, niedługo będzie woda, to sobie chociaż banana wciągniemy

No i w takim duchu gawędziliśmy sobie przez dobre 4 kilometry, aż przed oczami zobaczyłem to:

640px-Everest_North_Face_toward_Base_Camp_Tibet_Luca_Galuzzi_2006

Ulica Sanguszki w Warszawie, widziana od podnóża (34 km).

 

Odruchowo zacząłem szukać czekana i raków, względnie miejsca na rozbicie obozu przejściowego, ale tak na prawdę wiedziałem co mam zrobić: skrócić krok, zwolnić i pomagać sobie rękami. O dziwo biegłem, a Ten Drugi najwyraźniej się przestraszył i zamknął. Nie zwolniłem chyba nawet aż tak dramatycznie. Obok mnie sporo osób już szło, a ja ciągle parłem (no dobra, to nie jest dobre słowo, ze wszystkich sił starałem się nie przeć) na przód biegiem, co mnie niesamowicie motywowało. Oczywiście nawciskałem sobie, że wbiegnę i przerwa. Ale, tak jak dzieci staram się nie okłamywać, tak wobec siebie nie mam najmniejszych skrupułów. Pagórek (wszystko jest względne) się skończył, a ja biegłem dalej. 35 kilometrów za mną!

Ciągle miałem dosyć i chciałem się zatrzymać, ale kawałek za podbiegiem był most nad Wisłą, a z niego było już widać Narodowy.  Do końca jakieś 6 kilometrów z hakiem. Wtedy wydawało mi się, jakbym jeszcze miał cały maraton do przebiegnięcia. Zwłaszcza, że wiecie, gdzieś tam, ciągle wisiała nade mną klątwa. No ale przez cały czas sobie powtarzałem, że przy fladze z następnym kilometrem dam sobie spokój.

Wreszcie, na 38 kilometrze, uznałem, że dłużej nie ma sensu się męczyć i czas ostatecznie rozwiązać kwestię klątwy, niestety czekała mnie przykra niespodzianka – nie było ku temu warunków. I stało się to, czego się obawiałem – kiedy się już zatrzymałem, to nie było mowy o zmuszeniu się do dalszego biegu. Większość z pozostałych do końca 4 kilometrów z okładem przeszedłem. Kiedy tylko spróbowałem biec, momentalnie zaczynał mnie boleć brzuch, a na dobitkę, na ostatnim kilometrze zaczęły mnie łapać skurcze. A napatrzyłem się na kilku biegaczy rozłożonych na trasie i naciąganych przez służby medyczne, więc nie chciałem ryzykować (w szczególności nie chciałem wbiegać na metę w oparach… no wiecie). Więc szybkim marszem, przeplatanym truchtem doszedłem do stadionu, tam próbowałem jeszcze biec ostatnie metry, żeby w końcu świńskim galopem wbiec na Narodowy i przekroczyć upragnioną linię mety.

Czas 4 godziny, 10 minut i 22 sekundy nie powala, ale jednocześnie jest o 25 minut lepszy od poprzedniego. Kto wie jakby wyglądał ten bieg, gdybym mógł się w całości skupić na walce z samym sobą, a nie dodatkowo walczyć z naturą. Ta pierwsza szła mi całkiem dobrze i myślę, że mógłbym powalczyć o co najmniej 8 minut mniej, a być może udałoby mi się nawet coś jeszcze uszczknąć?

To co jest dla mnie najważniejsze po tym starcie to świadomość, że mając dwójkę dzieci, żonę (dzięki Kochanie), blog i pracę, można przygotować się do maratonu. Może nie stuprocentowo zgodnie ze sztuką, ale przynajmniej w jej duchu – zrobić kilka dłuższych wybiegań, i parę normalnych treningów. I, co najważniejsze – da się przebiec 42 kilometry bez zatrzymywania się!

Czego sobie i Wam życzę.


 

I jeszcze podziękowania.

Dla mojej Żony, za to że toleruje moje fantazje bycia maratończykiem – w końcu maraton to nie sam bieg, ale jeszcze dobrych parę tygodni przygotowań.

Dla wszystkich, którzy wsparli moją zbiórkę na Fundację Dzieci Niczyje – jesteście wielcy, dzięki.

W szczególności dla Cognifide, firmy w której pracuję, a która podwoiła kwotę mojego wsparcia – z dumą biegłem z naszym logo na piersi.

Dla Benia, za wsparcie psychiczne i dyktowanie tempa – samym rozumem takiego wyniku bym nie nabiegał, potrzebny był ktoś z sercem.


 

Zbiórka na fundacje trwa do 15 października. Jeżeli chcesz jeszcze możesz wesprzeć Fundację Dzieci Niczyje za pośrednictwem mojej strony – kliknij tu.

Zdjęcie z nagłówka – Stadion Narodowy w Warszawie 20120422” autorstwa Przemysława Jahra.

Ok, tyle ode mnie.

Jeżeli jeszcze tego nie zrobiłaś, koniecznie zapisz się do newslettera na medal - o tutaj

Krótsze formy i jakieś zdjęcia wrzucam też na facebooka - kliknij tu

Możesz też zostawić komentarz, albo udostępnić ten wpis swoim znajomym

Udostępnij:Share on FacebookTweet about this on TwitterShare on Google+Pin on PinterestEmail this to someone