Wszystko zaczęło się mniej więcej pod koniec listopada, kiedy wracając od znajomych z Poznania, z niewinną miną powiedziałem Izie: „Kochanie, w kwietniu jedziemy do Szczawnicy.” Moja żona szybko wyczuła, że coś tu śmierdzi. „Chyba nie chcesz się zapisać na ten ultramaraton?” – Beniu, mój kumpel, u którego byliśmy wcześniej, cały czas gadał o Niepokornym Mnichu – 100 kilometrowym biegu po Beskidach, na który chciał się zapisać razem z Pawełkiem, drugim kumplem.

Oczywiście, że nie chciałem. Ba, nie myślałem nawet o maratonie. Grzecznie więc odpowiedziałem, wtedy zgodnie z prawdą, że ja tylko tak turystycznie, 20 kilometrów i w ogóle to o nic się nie martw. Ale tak wyszło, że nieopatrznie obejrzałem filmik z zeszłorocznej imprezy i jakiś taki głosik w mojej głowie odezwał się: „Że co? Ty nie dasz rady?” I już wiedziałem, że 25 kwietnia stanę na starcie Wielkiej Prehyby, biegu na koronnym dystansie, 42 kilometrów.

Tyle, że po górach.

InstagramCapture_31e7a16c-7175-4db6-973b-fc34d1e256a1Żeby nie było, że obsada półmaratonu ucierpi na mojej absencji, udało mi się namówić jeszcze dwóch znajomych Marków na ten start i tym sposobem, silną ekipą, bo razem z rodzinami, w czwartek przed biegiem, pojechaliśmy w góry.

Jeszcze tylko krótki zarys sytuacji taktycznej. Nocowaliśmy w Odrowążu Podhalańskim, jakieś 60 kilometrów od Szczawnicy, więc razem z ultramaratończykami wynajęliśmy pokój niedaleko startu, żeby w ogóle zdążyć na swoje biegi. Uznaliśmy, że łatwiej będzie ogarnąć 6 dzieci, jak zostaną w domu, niż jakby miały się rozbiec po całym uzdrowisku, więc na biegu pojawiliśmy się sami.

Noc przed biegien była, oględnie mówiąc nerwowa. Mnisi narobili zamieszania w całym domu i wybiegli na ostatnią chwilę, zgodnie z zasadą, że ci co mają najbliżej, przychodzą ostatni. Żeby tego było mało, 4 minuty przed startem obudził mnie telefon od Benia, który zapomniał… worka z przepakiem. Rzuciłem mu go z balkonu drugiego piętra, co odbiło się dość mocno na integralności pudełka z makaronem, którego nawiasem mówiąc i tak potem nie miał siły zjeść. Naiwnie myśląc, że mój kolega pokazał już cały wachlarz swoich możliwości, położyłem się do łóżka. Tylko po to, żeby minutę przed startem zostać ponownie z niego wyrwanym, bo poza przepakiem, Beniu zostawił też swój numer startowy. Podobno na starcie mieli z niego niezły ubaw…

Moje przygotowania do biegu były o wiele bardziej spokojne – ot, zjadłem śniadanie, przeprosiłem w imieniu kolegów napotkaną przy wyjściu z pensjonatu biegaczkę za nocne hałasy (później dowiedziałem się, że to co opisałem to tylko wierzchołek góry lodowej, podobno latali po korytarzu, żeby, używając szklanki, podgrzać 2 litry wody w mikrofalówce), przeszedłem się po Szczawnicy i już mogłem ubierać się i ustawiać na linii startu.

Chwila napięcia, strzał startera i wyruszyliśmy.

„Początek z głową, końcówka z sercem” – pomny rady mojego kolegi, nie szarżowałem zbytnio, wiedząc, że pierwsze 20 kilometrów to wspinaczka na Radziejową, praktycznie cały czas pod górę. Liczyłem jednak, że drugą połowę pobiegnę leciutko, prowadzony za rączkę przez Ciocię Grawitację. Cóż, wyszło moje niedoświadczenie, bo to, co na profilu trasy wyglądało na niewielki pagórek, w rzeczywistości było mega stromą niewielką górką, którą trzeba pokonać na bardzo zmęczonych nogach. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Na razie biegłem po promenadzie, tempem bardziej niż spacerowym. Chciałem przeplatać bieg marszem, ale trasa szybko zweryfikowała moje plany i po mniej więcej dwóch kilometrach wszyscy wokół mnie przeszli do marszu, co upodobniło nas do niespotykanych rozmiarów grupy turystów. Gdybym próbował w tej chwili biec, to myślę, że nie dotarłbym nawet do pierwszego punktu żywieniowego. Na szczęście, w takim tłumie, nawet się nie dało.

Po czym można poznać stopień amatorstwa biegacza górskiego? Otóż jest on wprost proporcjonalny do liczby osób, robiących sobie samogrzmotki na tle Tatr. Kiedy tylko dotarliśmy do pierwszego miejsca z ujmującym widokiem, połowa biegaczy wyciągnęła telefony i zaczęła w najlepsze trzaskać sobie foty. Trzeba im oddać, że panorama rzeczywiście była niesamowita i żaden maraton uliczny nie jest w stanie nic podobnego zaoferować. Szczerze mówiąc, gdyby nie to, że mój telefon schowany był w plecaku, a ja byłem obwiązany rurkami od bidonu, sam chętnie uwieczniłbym ten landszafcik.

A ta piosenka tłukła mi się po głowie przez cały bieg. Tak, moja córka ma hopla na punkcie Roszpunki.

Ale parłem dalej do przodu i ciągle pod górę. Mimo to nie narzekałem, bo wiedziałem, że zdążam na Szczyt.

Po 7 kilometrach mój zegarek pokazywał, że biegniemy już godzinę. Chociaż słowo biegniemy użyte jest tu trochę na wyrost, bo raczej ciągle szliśmy. 11 kilometr to była mordęga, najwyższe i najbardziej strome podejście, które ciągnęło się, jak nie przymierzając, smród za pospolitym ruszeniem. Wtedy też na trasie pojawił się śnieg, który miał mi towarzyszyć przez najbliższe 12 kilometrów, dostarczając niezapomnianych wrażeń. Buty, w których biegam, co to dużo mówić, nie nadają się kompletnie do wybiegania poza miasto, nie wspominając o górach. Na szczęście udało mi się nic nie połamać i po ponad dwóch godzinach od startu mogłem delektować się pomarańczą i izotonikiem na Przehybie. Pozostało jeszcze tylko dokopać się do telefonu, żeby uspokoić żonę, że żyję i biegnę dalej i już można było mierzyć się z Radziejową.

Zdobycie tego szczytu miało być punktem kulminacyjnym, po którym już tylko z górki, prosto po medal. Tak to wyglądało na profilu i rzeczywiście bezpośrednio za szczytem można było odsapnąć i nawet trochę pobiec, ale to były tylko miłe złego początki. Organizatorzy nie rozpieszczali łatwą trasą i czekało mnie jeszcze sporo podbiegów.

Na drugim punkcie, na własne oczy można było zobaczyć, jak wyczerpującym dystansem jest Mnich. Kilku z jego uczestników, po przebiegnięciu 40 kilometrów leżało na ławkach i czekało na transport do Szczawnicy. Uzupełniłem wodę w bukłaku, zjadłem coś, zameldowałem się u żony i już mogłem ruszać pod górę, bo bufet leżał w urokliwej dolince, do której może i fajnie się zbiegało, ale trzeba było z niej też wyjść.

Do 30 kilometra biegłem w towarzystwie poznanej tuż za punktem biegaczki, dzięki czemu upłynęły mi te kilometry na wcale miłej pogawędce. Niestety, na drodze do tej fajnie zapowiadającej się znajomości stanęła góra, cholera już wie jaka, na której na dotrzymałem kroku koleżance i dalej szedłem już sam. Kiedy po ciągnącej się nieskończoność chwili, wzniesienie złagodniało, spróbowałem biec, ale poczułem pierwsze oznaki skurczy, więc postanowiłem dać odpocząć nogom. Pomysł okazał się niegłupi, bo paręset metrów dalej, wyrosło przed nami kolejne wzniesienie, ale dla mnie była to istna ściana płaczu, pionowa niczym w czołówce Mission Impossible.

W połowie skapitulowałem.

Po raz pierwszy musiałem przystanąć, aby ogarnąć wzrokiem ogrom wspinaczki, jaka jeszcze była przede mną. I przemyśleć zmianę hobby, na na przykład modelarstwo. Albo szachy. Ale spojrzałem ku górze i postanowiłem zrobić 10 kroków. I jeszcze 10. I jeszcze ostatnie 10. I jeszcze raz. I tak powoli, ciągle oszukując się, że to już ostatnie 10 kroków, wdrapałem się na ten Mount Everest i gdybym tylko miał przy sobie flagę, to jak nic bym ją tam wbił.

No ale veni, vidi, vici, a tu jeszcze 12 kilometrów do mety. Trasa lekko zboczyła w chaszcze i wzniesienia ustąpiły miejsca błotu. Gdyby tylko moja lepsza połowa widziała niektóre fragmenty tego odcinka, to jak nic kazała by mi siedzieć w domu. W sumie trudno się jej dziwić, bo jakbym gdzieś tam się poślizgnął, to zatrzymałbym się chyba dopiero w Szczawnicy.

Szczęśliwie skończyło się tylko na upieprzeniu po kolana w błocie i po 34 kilometrach dotarłem do ostatniego bufetu. Klapnąłem na drewnianej ławeczce, która wtedy wydała mi się komfortowym fotelem, na którym mógłbym siedzieć, aż nie przejdzie mi ochota na maratony, ale trzeba było się zbierać. Tradycyjnie, zameldowałem się jeszcze tylko, uspokoiłem, że nie ma potrzeby niepokoić towarzystwa ubezpieczeniowego i ruszyłem do kolejnej wspinaczki, bo i ten punkt usytuowany był w dolince.

Jedyne co mnie motywowało, to to, że następny przystanek to już będzie koniec.

Po raz kolejny trasa rozbudziła moje nadzieje, bo dobrych parę kilometrów biegliśmy po halach, które były albo łagodnymi zbiegami, albo łagodnymi podbiegami, ale niestety i ta sielanka się skończyła i w końcu dotarliśmy do rozwidlenia. Drogowskaz wskazywał całkiem przyjemnie wyglądający szlak w kierunku Szczawnicy, a oznaczenie trasy kierowało nas w górę na grań. To już była mordęga. Całym sobą chciałem, żeby ten odcinek się już skończył. To były właśnie te maluteńkie pagórki, na profilu trasy ledwo widoczne, ale w rzeczywistości mega uciążliwe po 6 godzinach i prawie 40 kilometrach w nogach. Tu już bardzo często spoglądałem na zegarek, odliczając dystans do końca biegu.

Na szczęście, podobnie jak borowanie u dentysty, podbiegi się skończyły i w końcu pojawił się upragniony ostatni zbieg. Był to strumień błota, z kamieniami, po którym ledwo co dało się iść, nie mówiąc o biegu i ciągnął się niemiłosiernie, ale w końcu przeszedł w łagodny spadek i w oddali zobaczyłem znajomą knajpę, w której dzień wcześniej jedliśmy obiad. Knajpa była położona tuż przy promenadzie nad Grajcarkiem.

Jeszcze biegłem, ale brzuch bardzo dawał mi się we znaki, nie wiem czy z głodu, czy z niewłaściwego jedzenia na trasie. Na chwilę nawet przeszedłem do chodu, ale szybki rzut oka na czasomierz uświadomił mnie, że jak chcę się zmieścić w 7 godzinach, to muszę przyśpieszyć. Więc przyśpieszyłem. Biegłem. Jakimś dziwnym cudem coraz szybciej. Z nogami uwalonymi po kolana w błocie. Już było widać mostek i flagi sponsorów łopoczące na linii mety. Teraz już nie było sensu zwalniać. Jak przez mgłę docierały do mnie słowa spikera. Biegłem już tylko siłą woli. W końcu, po 6 godzinach, 59 minutach i 12 sekundach od wystrzału startera, wbrew potwornemu zmęczeniu, z uśmiechem (szaleńca?) na ustach, z rozłożonymi rękami, przebiegłem linię mety.

Kiedy dzwoniłem do Izy pochwalić się, że mi się udało, nie mogłem wydobyć z siebie słowa przed dobre 10 sekund. Jedyne czego żałuję, to, że ona i dzieciaki nie mogli być na mecie razem ze mną…

Nie wygrałem. Ba! Nie zbliżyłem się nawet do drugiej setki (byłem 307). Ale i tak, w oczekiwaniu na dwóch kumpli biegnących w Mnichu, chodziłem dumny jak paw po Szczawnicy, z medalem, z niebieską wstążką na szyi.

InstagramCapture_ab8eaa78-4588-4c1a-b6b9-191e95e89aefPrzed biegiem zastanawiałem się, czy dobrze zrobiłem zapisując się na maraton. Czy nie prościej było wystartować w połówce. W trakcie biegu, niejednokrotnie myślałem, po jaką cholerę mi to wszystko. Wiedziałem, że odpowiedź poznam, przekraczając linię mety. Właśnie dla tej, krótkiej chwili warto było poświęcić te 7 godzin. Żadne słowa nie są w stanie oddać tego uczucia euforii i satysfakcji, a niewiele jest sytuacji, do których mógłbym je przyrównać. A i te nieliczne są zbyt osobiste.

Czy wrócę w góry? Nie wiem. Nie jest to bieganie, do którego jestem przyzwyczajony, ale jednocześnie jest w nim o wiele więcej z rekreacji, niż w klasycznym bieganiu po szosie, gdzie pije się w biegu i w zasadzie trudno z kimkolwiek porozmawiać, bo czas goni. No i te widoki. Żadne miasto nie jest w stanie ich zaoferować. Być może kiedyś znowu stanę nad Grajcarkiem, z plecakiem pełnym wody i miejscem w pamięci na nowe, wspaniałe wspomnienia.

Ok, tyle ode mnie.

Jeżeli jeszcze tego nie zrobiłaś, koniecznie zapisz się do newslettera na medal - o tutaj

Krótsze formy i jakieś zdjęcia wrzucam też na facebooka - kliknij tu

Możesz też zostawić komentarz, albo udostępnić ten wpis swoim znajomym

Udostępnij:Share on FacebookTweet about this on TwitterShare on Google+Pin on PinterestEmail this to someone