Nie jestem tatą na medal. Tak jak zaczynając pisać poprzedniego bloga nie byłem maratończykiem.

Kiedy urodziła się Młoda wyczytaliśmy gdzieś, że dziecko należy karmić regularnie, co trzy godziny, żeby się nauczyło, bo to rytuały i będzie lepiej spało. Ustawiliśmy więc budzik na 2 w nocy i dawaj, budzić bogu ducha winnego dzieciaka. Skończyło się, jak można łatwo przewidzieć, wielkim krzykiem, nietkniętą butelką i kolejną pobudką za godzinę, kiedy córka rzeczywiście zgłodniała. Poszliśmy po rozum do głowy i zdaliśmy się na zegar biologiczny naszego dziecka i już więcej nie wstawaliśmy w środku nocy bez potrzeby. No chyba, że były kolki. Albo ząbki. Albo inny weltschmerz.

W każdym razie wniosek był jeden: nikt nas nie będzie pouczał, jak wychowywać nasze dziecko.

Zresztą na początku, jak Młoda była jeszcze na prawdę młoda, to nie do końca rozumiałem o co ten cały szum, gdzie jakaś trudność w wychowywaniu. Byłem wspaniałym ojcem, tylko dlatego, że zmieniałem pieluchy i średnio raz na dwie próby odróżniałem śpiochy od pajaca. Dziwiłem się, dlaczego wszyscy rodzice tak przeżywają wyjścia do sklepu, skoro nad moim maleństwem słychać tylko same głosy zachwytu i och, jakie ono jest podobne do tatusia, a pan to już w ogóle, że tak żonie pomaga.

Wszystko szło zgodnie z planem. Córka dorastała bezproblemowo, normalnie sielanka. Już widziałem oczyma wyobraźni nasze rozmowy do późna o życiu i szkole, fascynujące partie w Scrabble, czy wspólne eksperymenty z fizyki albo chemii. Chciałem, żebyśmy byli jak Batman i Robin. Jak Bonie i Clyde. Jak Tommy Lee Jones w Ściganym. Byłem takim ojcem, jakim chciałem być – na medal. A przynajmniej tak mi się wydawało.

Bo w końcu Młoda dorosła. I pokazała na co stać dziecko. I pokazała też, że na medal to trzeba będzie się sporo, ale to sporo napracować.

Musiałem zweryfikować swoje zapatrywanie na to co to dla mnie w ogóle znaczy. Być tatą na medal. Bo chyba zabieranie dziecka na zakupy, zwłaszcza takie, które kończą się bezradną ucieczką z płaczącą pociechą na rękach, albo czytanie przez piętnaście minut co wieczór tych samych bajeczek, nie wystarczy.

Zacząłem dostrzegać, że moje metody wychowawcze tak do końca to się nie sprawdzają. Byłem przekonany, że żeby dobrze wychować swoje dziecko, wystarczy być konsekwentnym w egzekwowaniu ustalonych zasad. Byłem pewien, że całe rzesze rodziców przede mną tego po prostu nie potrafią. Byłem zwyczajnie głupi. Jedyne co osiągałem swoją konsekwencją, to kolejne duże wojny o coraz mniejsze rzeczy. Moje dziecko nie miało ochoty wyrzucać po sobie śmieci, czy grzecznie mówić dziękuję. Nie wspominając o bardziej poważnych wyzwaniach typu chodzenie wcześnie spać, czy wychodzenie gdziekolwiek na czas.

No właśnie. Czas.

Dzieci mają go pod dostatkiem. Kiedy chcą wstają, kiedy chcą kładą się spać. Jak chcą gdzieś iść, to idą, jak nie to w sumie co im zależy. To my się ciągle gdzieś śpieszymy. Przedszkole, praca, spotkanie. W takiej sytuacji trudno o konsekwencję. O wiele łatwiej o zdenerwowanie i ustępstwa.

Trzeba było coś zmienić. Trzeba jakoś zasłużyć na ten medal. Trzeba zweryfikować swoje poglądy. Ale skąd czerpać wiedzę o wychowywaniu dzieci?

W końcu tego nie uczą w szkole.

Nikt nie mówi przed ślubem jak być dobrym rodzicem. Pytali, czy przyjmę z miłością, to przytaknąłem, ale co potem? Miłość, miłością, ale ileż, do ciężkiej cholery, można prosić o założenie głupiego sweterka?

U ginekologa też takich informacji nie znajdziesz. O, ta kropeczka to serduszko, pan słyszy jak bije? A tu rączka i buźka. A jak, za jakieś cztery lata, nakłonić tę rączkę, żeby umieściła kotleta w buźce, żeby to serduszko mogło ciągle bić?!

Kochanie! A nie urodziłaś jeszcze może instrukcji obsługi?

Żeby cokolwiek robić na tym świecie należy skończyć kursy, szkoły czy mieć inne certyfikaty, ale dziecko można wychowywać kompletnie na czuja i po omacku. Gdzie sens? Gdzie logika?

Chyba, że w końcu przypomnisz sobie, że w księgarni, poza kryminałem, czy nową powieścią fantasy, można też znaleźć poradniki.

Bo to prawda, że nikt nie ma prawa pouczać mnie jak mam wychowywać swoje dzieci. Tylko ja i moja żona jesteśmy za to odpowiedzialni. Ale dlaczego nie sprawdzić, jak to robią inni, może bardziej doświadczeni? Czytanie nie boli, a czasami okazuje się, że jedna książka może odmienić czyjeś życie. Czy tak będzie w naszym przypadku?

I może kiedyś młodzi uznają mnie za tatę na medal.

Ok, tyle ode mnie.

Jeżeli jeszcze tego nie zrobiłaś, koniecznie zapisz się do newslettera na medal - o tutaj

Krótsze formy i jakieś zdjęcia wrzucam też na facebooka - kliknij tu

Możesz też zostawić komentarz, albo udostępnić ten wpis swoim znajomym

Udostępnij:Share on FacebookTweet about this on TwitterShare on Google+Pin on PinterestEmail this to someone