Wystarczy jeden prosty sposób, żeby zachęcić swoje dziecko do współpracy. Zobacz jaki.

Na pewnym etapie rozwoju dziecka rola rodzica zaczyna niebezpiecznie dryfować w kierunku służącego. My jeszcze do niedawna byliśmy proszeni o pomoc z każdą największą pierdołą, w stylu podanie kubka ze stolika, albo wyrzucenie papierka. Średnio nam się to uśmiechało, więc podjęliśmy decyzję, że w końcu trzeba zakończyć ten czas radosnej beztroski i zacząć zaznajamiać pociechę z pojęciem samodzielności.

Jak to zwykle z dziećmi bywa, łatwo powiedzieć, trudniej zrobić.

Zaczęliśmy standardowo, czyli bez żadnego pomysłu, metodą, którą jeden z moich wykładowców określiłby „nago przez pokrzywy”. Z cierpliwością Sfinksa tłumaczyliśmy, czego nie wolno, a co trzeba.

„Wyrzuć ten papierek.”
„Sama sobie weź, masz bliżej.”

Taka mniej więcej była nasza retoryka. Nie żeby było z nią coś nie tak. To były zwykłe polecenia, które, bez specjalnej agresji, miały wyjaśniać co należy zrobić w danej sytuacji. Tyle, że kompletnie nie przynosiły pożądanego skutku, za to szybko potrafiły eskalować do poziomu konkretnej gównoburzy, bo Młoda zdawała się być na nie uczulona i reagować zupełnie niespodziewaną agresją.

Można pomyśleć, że dziecko nie respektuje naszych poleceń, bo jest leniwe, albo wygodnickie. W najgorszym wypadku złośliwe. Ale skąd takie cechy charakteru u naszej pociechy? Ojciec, wzór cnót wszelakich, znany z usłużności i chęci niesienia pomocy, a mama to już w ogóle złota kobieta jest i do rany przyłóż, więc jak tu Młodej takie straszliwe przymioty przypisywać. No ja tego po prostu nie kupowałem.

Kupowałem, czy nie kupowałem, ale ona nadal, żeby wyrzucić śmieć, potrafiła przyjść z kuchni, gdzie jest zwyczajowo śmietnik, do pokoju, gdzie zwyczajowo jestem ja, żeby próbować oddelegować wyrzucenie śmiecia na mnie.

Skoro wyeliminowaliśmy lenistwo i złośliwość, należało poszukać innego wyjaśnienia.

Kluczem do zagadki okazały się dwie rzeczy. Po pierwsze, to że dla mnie wyrzucenie śmieci do śmietnika jest naturalnym odruchem, nie znaczy, że tak samo myśli czterolatka. Wcześniej nie miała z tym problemu – ot zostawiła papierek tam gdzie stała, a on znikał. Jak coś chciała – wystarczyło wskazać ręką, ewentualnie wzbogacić przekaz sygnałem dźwiękowym i któryś z rodziców reagował. A tu nagle skończyło się. Nie chcą pomagać i koniec. Mało tego, jeszcze każą coś robić. A rozkazy i polecenia budzą niechęć i opór – stąd agresja i zbuntowana postawa.

Dla nas to może wydać się śmieszne i niedorzeczne, ale dziecko przychodzi do nas z problemem (cóż, jaki wiek, takie problemy), a my zamiast mu pomóc, każemy radzić sobie samemu. A przecież wystarczy przkazać dziecku informację, która pomoże mu samodzielnie uporać się z trudnością, zamiast rozkazywać co ma zrobić.

„Kosz na śmieci jest w kuchni pod zlewem.”
„Piłka leży obok ciebie.”
„Brudne ubrania odkładamy do kosza.”

Tyle wystarczy. Nic więcej.

Ja wiem, że to brzmi głupio. Sam, jak o tym usłyszałem po raz pierwszy, to tylko się uśmiechnąłem i mruknąłem, „akurat”. Ale kiedy tylko sam spróbowałem, to musiałem zbierać szczękę z podłogi. Skuteczność, to jakieś 90% poleceń wykonanych bez najmniejszego sprzeciwu. W atmosferze radości, wzajemnego szacunku i spadającego z sufitu konfetii z małych, kolorowych serduszek.

Jest to jedna z prostszych i skuteczniejszych metod wychowawczych o jakich słyszałem.

Co więcej, przez to, że dziecko nie dostaje rozkazu, to nie jest element tresury, ale kwintesencja nauki. Zamiast sprzedawać gotowe rozwiązanie, oferujemy wskazówkę, co należy zrobić, a młodzież może się sama wykazać pomysłowością. Co naturalnie należy zauważyć i pochwalić. No i można liczyć na to, że szybciej dobre zachowanie będzie przyswojone i stanie się nawykiem.

A co z tymi 10%, kiedy dziecko nie chce czegoś zrobić? Cóż, czasem można mu po prostu pomóc. Kiedy jest mega wkręcone w kolorowanie i prosi o podanie kredki, to dlaczego tego nie zrobić? W końcu kiedy my je o coś poprosimy, nie chcemy usłyszeć gdzie to coś się znajduje. Grunt to zachować umiar i zdrowy rozsądek. Traktować dziecko, tak jak chcemy sami być traktowani.

Pisząc o tym przyszła mi do głowy ciekawa analogia, ale ni cholery nie wiedziałem gdzie ją wcisnąć, więc zostawiłem na koniec. Można wychować dziecko jak szeregowego żołnierza – wydawać mu polecenia, ciągle myśleć za nie i uzależnić od siebie. Można też dziecko wychować jak członka elitarnego oddziału specjalnego, któremu podaje się cele i oczekuje samodzielnego myślenia i radzenia sobie w każdej sytuacji. Sam zdecyduj, który model jest dla niego lepszy.

Ok, tyle ode mnie.

Jeżeli jeszcze tego nie zrobiłaś, koniecznie zapisz się do newslettera na medal - o tutaj

Krótsze formy i jakieś zdjęcia wrzucam też na facebooka - kliknij tu

Możesz też zostawić komentarz, albo udostępnić ten wpis swoim znajomym

Udostępnij:Share on FacebookTweet about this on TwitterShare on Google+Pin on PinterestEmail this to someone